ks. Tomasz Kancelarczyk: Ratując jedno życie, ratuję cały świat!
Należy do osób, które żadnej pracy się nie boją. Planował założenie rodziny, lecz pewnego dnia zapisał w swoim dzienniku taką „głupią” myśl, by może zostać księdzem. Ten dzień zmienił jego życie. Ksiądz Tomasz Kancelarczyk od wielu lat niestrudzenie staje na froncie walki o nienarodzone dzieci. Przeprowadza wielogodzinne rozmowy z kobietami chcącymi dokonać aborcji, oferuje konkretne formy pomocy w ramach pracy w Fundacji Małych Stópek, a także edukuje młodych ludzi. Jak toczy się codzienna bitwa o życie i czy warto? Przeczytaj fragment poruszającej rozmowy z ks. Tomaszem przeprowadzonej przez Małgorzatę Terlikowską w książce „Chodzi mi o życie”, która miała właśnie premierę.
Małgorzata Terlikowska: Już ustaliliśmy, że ksiądz żadnej pracy się nie boi...
Ks. Tomasz Kancelarczyk: Nie to, że się nie boję; ja jej wręcz potrzebuję. Żadnego sportu nie uprawiam, bo sport jest dla mnie bezproduktywny, a praca fizyczna ma wymierne efekty. Wolę zrobić coś fizycznego, z czego będzie pożytek dla innych, niż mam biegać tylko dla własnego poczucia tężyzny fizycznej.
Odwodząc kobietę od aborcji, używa ksiądz argumentów, że będzie z tego powodu cierpiała, nie będzie potrafiła sobie z tym bólem poradzić?
Może nie ujmuję tego tak drastycznie, ale mówię jedno: „Zapewniam cię, że jeśli dokonasz aborcji, nie zapomnisz tego. Możesz wykształcić w sobie mechanizm wyparcia, ale to będzie w tobie tkwiło”. Pokazuję też alternatywę: „Nie mówię ci, że będzie lekko, bo urodzenie, wychowanie dziecka to ogromny trud, ale nigdy nie będziesz tego żałowała. Masz dwie drogi, ty musisz wybrać. Jest dziecko, jest trud, ale nie ma żalu i wyrzutów sumienia, albo nie ma dziecka, ale jest ogromny ból, który będzie się potęgował, kiedy będziesz patrzyła na inne kobiety z dziećmi”. Podobnego żalu doświadczają kobiety, które utraciły dziecko w wyniku poronienia. W tym przypadku nie ma przecież żadnej ich winy, tak się po prostu stało. A wiem, że te kobiety strasznie cierpią. Nieraz trzymam w ręku naszego Jasia, a taka kobieta mi mówi: „Proszę mi tego nie pokazywać”. Pewnego razu moja znajoma na widok maleńkiego Jasia strasznie się rozpłakała. Zaczęła się zastanawiać, ile jej nienarodzone dzieci miałyby już teraz lat. To jest ogromne cierpienie, ale nie ma w tym żadnej winy kobiety. Mówię: „Zapraszaj to dziecko do towarzyszenia, do modlitwy, tak jakby to był twój anioł i opiekun”.
Bywa, że ksiądz rozmawia, odwodzi kobietę od aborcji, oferuje pomoc i spotyka się z oporem, odrzuceniem. Jeśli kobieta jest głucha na księdza argumenty albo tak mocno przekonana do swojej decyzji, walczy ksiądz do końca czy w jakimś momencie się wycofuje?
Walczę, dopóki mogę, pozostawiam jej wszystko do przemyślenia, przemodlenia. Zdarzyło się, że po zaproponowaniu konkretnej pomocy dostałem SMS-a: „Nie będę z panem rozmawiała”. Nie odpuszczałem. Wysłałem jedną wiadomość, potem kolejną i jeszcze następną... Nagle przyszła odpowiedź: „Może pan zadzwonić”. Pojawiło się jakieś światełko. Potem znów nie reagowała na SMS-y ode mnie, tylko pisała: „Nie chcę dziecka! Nie chcę! Nie urodzę go!”. W końcu odebrała telefon. Rozmowa już była inna. „Proszę księdza, zastanawiam się nad tym, co ksiądz mi powiedział”. Kobieta potrzebuje czasu, żeby to wszystko sobie poukładać. Jak już nie ma wokół tych, którzy ją namawiają do aborcji, często sobie zaczyna analizować, a nawet kalkulować. „No zaraz, będę miała gdzie mieszkać, to już będzie dobrze, poradzę sobie. Dziecko do żłobka, ja do pracy”. Chociaż samotnie wychowującym mamom, pozbawionym wsparcia nie tylko ze strony ojca dziecka, ale też najbliższych, jest bardzo ciężko. To nie jest tak, że ja zadzwonię – o, hura, ksiądz Tomasz zadzwonił, i teraz światełko mam, słońce zaświeciło i już wszystko jest w porządku. Nie, tak nie ma. Bardzo często się zmagamy...
Wyobrażam sobie, że emocje tej dziewczyny czy kobiety muszą być ogromne...
Niektórzy myślą, że wystarczy tylko porozmawiać i będzie dobrze. Nie, nie wystarczy porozmawiać. Mieliśmy ostatnio spotkanie dla osób chcących mi pomagać w Polsce. Na szczęście był tam też pewien psycholog z Łodzi. Powiedział: „Słuchajcie, ksiądz ma rację, te kobiety są w takim stanie psychicznym, że argumenty nie wchodzą w rachubę”. To nie jest kwestia poradzenia sobie; taka kobieta czuje się jak sparaliżowana, zastraszona całą sytuacją. Kiedyś miałem przerażający sen. Śniło mi się, że będę ojcem niepełnosprawnego dziecka. Jestem blisko osób z niepełnosprawnością intelektualną, znam je, znam ich rodziny, a w tym śnie świadomość, że będę ojcem dziecka z zespołem Downa, zupełnie mnie przeraziła i sparaliżowała. Nie byłem w tym śnie księdzem, ale pamiętam, że obudziłem się roztrzęsiony...
Na własnej skórze ksiądz się przekonał, co czują te przerażone kobiety, co czują rodzice, którzy dowiadują się, że urodzi im się chore dziecko...
Wiem, jak to jest, dlatego tutaj chylę czoła przed każdym rodzicem osoby z niepełnosprawnością. Są niejednokrotnie bardzo styrani, znerwicowani, ale to są święci ludzie, naprawdę święci […].
Jest w nas coraz większy strach przed dzieckiem, lęk, że trzeba będzie swoje życie przemeblować, być może zmienić plany. Nie mówię tylko o sytuacjach kryzysowych czy bardzo trudnych, o których rozmawialiśmy wcześniej, ale też o normalnych rodzinach, które mają odpowiednie warunki, żeby przyjąć kolejne dziecko...
Obserwuję wiele rodzin i widzę, ile trudu wymaga wychowanie dziecka. A tam, gdzie jest dzieci kilkoro, rodzice w ogóle chodzą na rzęsach, żeby wszystko ogarnąć. Taka duża rodzina powinna w pakiecie dostawać opiekunkę. A jeśli jeszcze mama i tata pracują poza domem, sprawa staje się naprawdę bardzo trudna.
Ten lęk przed dzieckiem być może bierze się stąd, że przestaliśmy patrzeć na dziecko jak na dar, a zaczęliśmy widzieć w nim projekt, który będzie nas kosztował mnóstwo wysiłku, ponieważ musimy mu nieba przychylić, zapewnić wszystko, co najlepsze: świetną edukację, dobry start w dorosłe życie, milion zajęć, żeby nie czuło się wykluczone czy pokrzywdzone.
Dzieci to nasze bogactwo. Pewien bardzo bogaty człowiek powiedział mi kiedyś: „Tomek, co z tego, że mam dużo pieniędzy, świetną firmę, jak przegrałem swoje życie, wracam do pustego domu, bo żona mnie zostawiła, jedno moje dziecko zmarło, drugie jest alkoholikiem. Na co mi te pieniądze? Nie mam nawet komu majątku przepisać, nie mam się jak cieszyć swoimi wynikami. To miał być środek do czegoś więcej”. Szczęście jest tam, gdzie jest rodzina, dzieci.
Szkoda, że nie umiemy patrzeć i działać przyszłościowo. Możemy patrzeć przyszłościowo i ratować dzieci zagrożone aborcją, angażując się na przykład w dzieło duchowej adopcji dziecka poczętego...
Momentem przełomowym w moim życiu było zaangażowanie się w promocję duchowej adopcji. Po raz pierwszy podjąłem ją w intencji mojej siostry. Niemal dokładnie po dziewięciu miesiącach urodziła dziecko. Ono nie bardzo się na ten świat spieszyło, siostra nawet parę razy mi mówiła: „Wymodliłeś dziecko, to proś teraz, żeby się urodziło”. To było niesamowite. Przyjechałem pewnego razu do domu rodzinnego i siostra powiedziała, że jest w ciąży. Spytałem, od kiedy, a ona na to, że mniej więcej od połowy kwietnia. Powiedziałem, że to niemożliwe, raczej od końcówki marca. Spojrzała na mnie jak na wariata. Brat, o co ci chodzi? Dopiero po jakimś czasie się przyznałem, że 28 marca zacząłem się modlić w intencji mojej siostrzenicy. Ktoś powie, że to zbieg okoliczności. Ja powiem: tak, zgadza się, cudowny zbieg okoliczności, że modliłem się i podjąłem duchową adopcję w czasie rozwoju życia prenatalnego mojej siostrzenicy.
Przypadek to podobno inne imię Ducha Świętego.
Duchowa adopcja nie tylko ratuje przed aborcją, ale też wyprasza łaskę poczęcia, narodzenia. W przypadku, o którym mówię, były wielkie trudności, a dzięki tej prostej modlitwie wszystko dobrze się skończyło. To dało mi odwagę, by zachęcać do tej praktyki coraz więcej ludzi. Zawsze dużo w tym temacie robiliśmy i zawsze byłem świadomy, że są złe duchy, które można pokonać tylko modlitwą i postem. Choćbyśmy nie wiem ile marszy robili, ile krzyczeli i tak dalej – są jeszcze sprawy duchowe. Zły boi się Maryi, bo Maryja jest piękną królową pokoju i miłości, dlatego w intencji dzieci nienarodzonych trzeba modlić się przez ręce Mary […].
Nie ma ksiądz czasami wrażenia, że prolife to dziś walka z wiatrakami? Czarne marsze, coraz więcej zwolenników aborcji czy tak zwanego wyboru kobiet... Dziesiątki celebrytów, autorytetów młodych, przekonują do aborcji. Czy miał ksiądz momenty, w których był przekonany, że ta robota nie ma sensu?
To, co robię w ramach fundacji, z fundacją, z darczyńcami, to kropla w kropli morza potrzeb. Ale ta kropeleczka jest tak cenna, że warto dla niej żyć i warto dla niej walczyć. Mimo że wokół nas będzie wiele pogardy dla życia, ludzie będą odrzucali jego wartość, my sami mamy zachowywać się jak trzeba. Nie żyjemy tylko tu i teraz. Patrzymy na wartość życia w perspektywie życia wiecznego; w Bogu jesteśmy na zawsze. Miejmy tę świadomość. Choćbyśmy uratowali jedno życie – warto. Z podniesioną głową idę do następnego życia, bo to zrobiłem. Tak, po drodze było wiele błędów, różnych spraw, których się wstydzę i które były niedobre. Ale działalność pro-life jest tak piękna, że to wszystko przykrywa. Dlatego też mamy w swoim życiu robić wszystko, aby było tego dobra jak najwięcej. Jedno życie uratujemy, a tysiąc pójdzie na śmierć, czy to ma sens? To ma sens.
Zobacz więcej w książce "Chodzi mi o życie"

Ks. Tomasz Kancelarczyk: Nie to, że się nie boję; ja jej wręcz potrzebuję. Żadnego sportu nie uprawiam, bo sport jest dla mnie bezproduktywny, a praca fizyczna ma wymierne efekty. Wolę zrobić coś fizycznego, z czego będzie pożytek dla innych, niż mam biegać tylko dla własnego poczucia tężyzny fizycznej.
Odwodząc kobietę od aborcji, używa ksiądz argumentów, że będzie z tego powodu cierpiała, nie będzie potrafiła sobie z tym bólem poradzić?
Może nie ujmuję tego tak drastycznie, ale mówię jedno: „Zapewniam cię, że jeśli dokonasz aborcji, nie zapomnisz tego. Możesz wykształcić w sobie mechanizm wyparcia, ale to będzie w tobie tkwiło”. Pokazuję też alternatywę: „Nie mówię ci, że będzie lekko, bo urodzenie, wychowanie dziecka to ogromny trud, ale nigdy nie będziesz tego żałowała. Masz dwie drogi, ty musisz wybrać. Jest dziecko, jest trud, ale nie ma żalu i wyrzutów sumienia, albo nie ma dziecka, ale jest ogromny ból, który będzie się potęgował, kiedy będziesz patrzyła na inne kobiety z dziećmi”. Podobnego żalu doświadczają kobiety, które utraciły dziecko w wyniku poronienia. W tym przypadku nie ma przecież żadnej ich winy, tak się po prostu stało. A wiem, że te kobiety strasznie cierpią. Nieraz trzymam w ręku naszego Jasia, a taka kobieta mi mówi: „Proszę mi tego nie pokazywać”. Pewnego razu moja znajoma na widok maleńkiego Jasia strasznie się rozpłakała. Zaczęła się zastanawiać, ile jej nienarodzone dzieci miałyby już teraz lat. To jest ogromne cierpienie, ale nie ma w tym żadnej winy kobiety. Mówię: „Zapraszaj to dziecko do towarzyszenia, do modlitwy, tak jakby to był twój anioł i opiekun”.
Bywa, że ksiądz rozmawia, odwodzi kobietę od aborcji, oferuje pomoc i spotyka się z oporem, odrzuceniem. Jeśli kobieta jest głucha na księdza argumenty albo tak mocno przekonana do swojej decyzji, walczy ksiądz do końca czy w jakimś momencie się wycofuje?
Walczę, dopóki mogę, pozostawiam jej wszystko do przemyślenia, przemodlenia. Zdarzyło się, że po zaproponowaniu konkretnej pomocy dostałem SMS-a: „Nie będę z panem rozmawiała”. Nie odpuszczałem. Wysłałem jedną wiadomość, potem kolejną i jeszcze następną... Nagle przyszła odpowiedź: „Może pan zadzwonić”. Pojawiło się jakieś światełko. Potem znów nie reagowała na SMS-y ode mnie, tylko pisała: „Nie chcę dziecka! Nie chcę! Nie urodzę go!”. W końcu odebrała telefon. Rozmowa już była inna. „Proszę księdza, zastanawiam się nad tym, co ksiądz mi powiedział”. Kobieta potrzebuje czasu, żeby to wszystko sobie poukładać. Jak już nie ma wokół tych, którzy ją namawiają do aborcji, często sobie zaczyna analizować, a nawet kalkulować. „No zaraz, będę miała gdzie mieszkać, to już będzie dobrze, poradzę sobie. Dziecko do żłobka, ja do pracy”. Chociaż samotnie wychowującym mamom, pozbawionym wsparcia nie tylko ze strony ojca dziecka, ale też najbliższych, jest bardzo ciężko. To nie jest tak, że ja zadzwonię – o, hura, ksiądz Tomasz zadzwonił, i teraz światełko mam, słońce zaświeciło i już wszystko jest w porządku. Nie, tak nie ma. Bardzo często się zmagamy...
Wyobrażam sobie, że emocje tej dziewczyny czy kobiety muszą być ogromne...
Niektórzy myślą, że wystarczy tylko porozmawiać i będzie dobrze. Nie, nie wystarczy porozmawiać. Mieliśmy ostatnio spotkanie dla osób chcących mi pomagać w Polsce. Na szczęście był tam też pewien psycholog z Łodzi. Powiedział: „Słuchajcie, ksiądz ma rację, te kobiety są w takim stanie psychicznym, że argumenty nie wchodzą w rachubę”. To nie jest kwestia poradzenia sobie; taka kobieta czuje się jak sparaliżowana, zastraszona całą sytuacją. Kiedyś miałem przerażający sen. Śniło mi się, że będę ojcem niepełnosprawnego dziecka. Jestem blisko osób z niepełnosprawnością intelektualną, znam je, znam ich rodziny, a w tym śnie świadomość, że będę ojcem dziecka z zespołem Downa, zupełnie mnie przeraziła i sparaliżowała. Nie byłem w tym śnie księdzem, ale pamiętam, że obudziłem się roztrzęsiony...
Na własnej skórze ksiądz się przekonał, co czują te przerażone kobiety, co czują rodzice, którzy dowiadują się, że urodzi im się chore dziecko...
Wiem, jak to jest, dlatego tutaj chylę czoła przed każdym rodzicem osoby z niepełnosprawnością. Są niejednokrotnie bardzo styrani, znerwicowani, ale to są święci ludzie, naprawdę święci […].
Jest w nas coraz większy strach przed dzieckiem, lęk, że trzeba będzie swoje życie przemeblować, być może zmienić plany. Nie mówię tylko o sytuacjach kryzysowych czy bardzo trudnych, o których rozmawialiśmy wcześniej, ale też o normalnych rodzinach, które mają odpowiednie warunki, żeby przyjąć kolejne dziecko...
Obserwuję wiele rodzin i widzę, ile trudu wymaga wychowanie dziecka. A tam, gdzie jest dzieci kilkoro, rodzice w ogóle chodzą na rzęsach, żeby wszystko ogarnąć. Taka duża rodzina powinna w pakiecie dostawać opiekunkę. A jeśli jeszcze mama i tata pracują poza domem, sprawa staje się naprawdę bardzo trudna.
Ten lęk przed dzieckiem być może bierze się stąd, że przestaliśmy patrzeć na dziecko jak na dar, a zaczęliśmy widzieć w nim projekt, który będzie nas kosztował mnóstwo wysiłku, ponieważ musimy mu nieba przychylić, zapewnić wszystko, co najlepsze: świetną edukację, dobry start w dorosłe życie, milion zajęć, żeby nie czuło się wykluczone czy pokrzywdzone.
Dzieci to nasze bogactwo. Pewien bardzo bogaty człowiek powiedział mi kiedyś: „Tomek, co z tego, że mam dużo pieniędzy, świetną firmę, jak przegrałem swoje życie, wracam do pustego domu, bo żona mnie zostawiła, jedno moje dziecko zmarło, drugie jest alkoholikiem. Na co mi te pieniądze? Nie mam nawet komu majątku przepisać, nie mam się jak cieszyć swoimi wynikami. To miał być środek do czegoś więcej”. Szczęście jest tam, gdzie jest rodzina, dzieci.
Szkoda, że nie umiemy patrzeć i działać przyszłościowo. Możemy patrzeć przyszłościowo i ratować dzieci zagrożone aborcją, angażując się na przykład w dzieło duchowej adopcji dziecka poczętego...
Momentem przełomowym w moim życiu było zaangażowanie się w promocję duchowej adopcji. Po raz pierwszy podjąłem ją w intencji mojej siostry. Niemal dokładnie po dziewięciu miesiącach urodziła dziecko. Ono nie bardzo się na ten świat spieszyło, siostra nawet parę razy mi mówiła: „Wymodliłeś dziecko, to proś teraz, żeby się urodziło”. To było niesamowite. Przyjechałem pewnego razu do domu rodzinnego i siostra powiedziała, że jest w ciąży. Spytałem, od kiedy, a ona na to, że mniej więcej od połowy kwietnia. Powiedziałem, że to niemożliwe, raczej od końcówki marca. Spojrzała na mnie jak na wariata. Brat, o co ci chodzi? Dopiero po jakimś czasie się przyznałem, że 28 marca zacząłem się modlić w intencji mojej siostrzenicy. Ktoś powie, że to zbieg okoliczności. Ja powiem: tak, zgadza się, cudowny zbieg okoliczności, że modliłem się i podjąłem duchową adopcję w czasie rozwoju życia prenatalnego mojej siostrzenicy.
Przypadek to podobno inne imię Ducha Świętego.
Duchowa adopcja nie tylko ratuje przed aborcją, ale też wyprasza łaskę poczęcia, narodzenia. W przypadku, o którym mówię, były wielkie trudności, a dzięki tej prostej modlitwie wszystko dobrze się skończyło. To dało mi odwagę, by zachęcać do tej praktyki coraz więcej ludzi. Zawsze dużo w tym temacie robiliśmy i zawsze byłem świadomy, że są złe duchy, które można pokonać tylko modlitwą i postem. Choćbyśmy nie wiem ile marszy robili, ile krzyczeli i tak dalej – są jeszcze sprawy duchowe. Zły boi się Maryi, bo Maryja jest piękną królową pokoju i miłości, dlatego w intencji dzieci nienarodzonych trzeba modlić się przez ręce Mary […].
Nie ma ksiądz czasami wrażenia, że prolife to dziś walka z wiatrakami? Czarne marsze, coraz więcej zwolenników aborcji czy tak zwanego wyboru kobiet... Dziesiątki celebrytów, autorytetów młodych, przekonują do aborcji. Czy miał ksiądz momenty, w których był przekonany, że ta robota nie ma sensu?
To, co robię w ramach fundacji, z fundacją, z darczyńcami, to kropla w kropli morza potrzeb. Ale ta kropeleczka jest tak cenna, że warto dla niej żyć i warto dla niej walczyć. Mimo że wokół nas będzie wiele pogardy dla życia, ludzie będą odrzucali jego wartość, my sami mamy zachowywać się jak trzeba. Nie żyjemy tylko tu i teraz. Patrzymy na wartość życia w perspektywie życia wiecznego; w Bogu jesteśmy na zawsze. Miejmy tę świadomość. Choćbyśmy uratowali jedno życie – warto. Z podniesioną głową idę do następnego życia, bo to zrobiłem. Tak, po drodze było wiele błędów, różnych spraw, których się wstydzę i które były niedobre. Ale działalność pro-life jest tak piękna, że to wszystko przykrywa. Dlatego też mamy w swoim życiu robić wszystko, aby było tego dobra jak najwięcej. Jedno życie uratujemy, a tysiąc pójdzie na śmierć, czy to ma sens? To ma sens.
Zobacz więcej w książce "Chodzi mi o życie"

[ powrót ]