


Pewnego razu – było to właśnie w Wigilię Bożego Narodzenia – stary Scrooge siedział w swoim kantorze przy pracy. Dzień był przejmująco mroźny, wietrzny i mglisty. Chodzący po ulicach chuchali w łapy, uderzając nimi o piersi, i tupali nogami o bruk, by się rozgrzać. Zegary miejskie wybiły dopiero trzecią, a już było zupełnie ciemno. Przez cały ten dzień niewiele było słońca – świece migotały w oknach sąsiednich biur podobne do rudawych pręg na gęstym, brunatnym powietrzu. Mgła wdzierała się do mieszkań przez każdą szparę i dziurkę od klucza, a była tak gęsta, że trudno było dojrzeć domy po przeciwnej stronie wąskiej ulicy. Patrząc na opadającą coraz niżej, osnuwającą wszystko posępnym, mroźnym, do kości przejmującym mrokiem mgłę, można było pomyśleć, że przyroda, rozsiadłszy się gdzieś w pobliżu, odbywała jakieś złowrogie praktyki.

Drzwi gabinetu były celowo otwarte, aby Scrooge mógł mieć na oku swojego pomocnika, skromnego gryzonia, który siedział w ponurej, małej izdebce podobnej do ciemnej studni i kopiował listy. Scrooge’a ogrzewał skromny ogień z kominka, ale w izdebce pomocnika żarzył się jeden tylko węgielek. Zziębnięty pracownik nie mógł jednak podsycić ognia, ponieważ Scrooge trzymał skrzynię z węglem w swoim gabinecie, a ilekroć wcześniej pomocnik wszedł tam z łopatką, pryncypał zawsze groził, że będą musieli się rozstać. Biedny wiewiór owinął więc tylko szyję białym szalikiem i usiłował się ogrzać przy świecy – niestety nie posiadał dość bujnej wyobraźni, aby samego siebie przekonać, że mu się to udało.
– Wesołych świąt, wuju! Niech cię Bóg ma w swojej opiece! – zawołał młody, sympatyczny głos.
Był to głos siostrzeńca Scrooge’a, który wszedł tak nagle i szybko, że Scrooge zauważył jego obecność dopiero wtedy, kiedy siostrzeniec do niego przemówił.
– Cóż znowu za głupstwa – mruknął Scrooge.

– Wuju, ale ty nigdy mnie nie odwiedziłeś, nawet jeszcze zanim się to stało. Dlaczego więc podajesz to teraz za powód odmowy?
– Bądź zdrów! – powtórzył Scrooge.
– Niczego od ciebie nie potrzebuję i o nic cię nie proszę, dlaczego więc nie możemy być przyjaciółmi?
– Bądź zdrów! – mruknął Scrooge.
– Przykro mi bardzo, żeś taki twardy. Nigdy nie mieliśmy żadnej sprzeczki, do której ja dałbym powód. Trudno! Uczyniłem propozycję jedynie ze względu na Boże Narodzenie, a chociaż mi odmówiłeś, zachowam dobry humor. Zatem wesołych świąt, wuju!
– Bądź zdrów! – powtórzył raz jeszcze Scrooge.
– I pomyślności w nowym roku!
– Do widzenia! – odburknął Scrooge.
Siostrzeniec opuścił wuja spokojnie, bez wymówek. Przy drzwiach zatrzymał się, aby złożyć życzenia pomocnikowi, który, choć zmarznięty do kości, okazał się cieplejszy od swojego pryncypała, gdyż odpowiedział na życzenia uprzejmie i serdecznie.
– Macie drugiego mądralę! – mruczał Scrooge, który słyszał ich rozmowę. – Mój pomocnik z rodziną i piętnastoma szylingami tygodniowo na jej utrzymanie mówi o „wesołych świętach”! Oszaleję!
Pomocnik, odprowadziwszy siostrzeńca Scrooge’a do drzwi, wpuścił jakichś dwóch jegomościów. Byli to poważni dżentelmeni – opos i kret. Zdjąwszy kapelusze, stanęli przy biurku Scrooge’a. Trzymając w łapach książki i papiery, ukłonili mu się uprzejmie.
– Przedsiębiorstwo Scrooge i Marley, jeżeli się nie mylę? – zapytał jeden z nich, zaglądając do swojej listy. – Czy mam przyjemność mówić z panem Scrooge’em, czy z panem Marleyem?

– Pan Marley umarł już siedem lat temu – odparł Scrooge. – Właśnie dziś w nocy upłynie siedem lat, jak odszedł.
– Nie wątpimy, że jego następca godnie reprezentuje jego szczodrobliwość – powiedział ten sam gość, przedstawiając swoje pełnomocnictwo do zbierania datków dla biednych.
Zaiste, nie mylił się, gdyż Scrooge i Marley były to bliźniacze dusze. Usłyszawszy niemiły wyraz „szczodrobliwość”, Scrooge zmarszczył brwi, potrząsnął głową i zwrócił dokumenty jałmużnikowi.
– W tych świątecznych dniach, panie Scrooge – rzekł kret, ujmując pióro – zamożni nie uchylają się od wsparcia biednych i potrzebujących, którzy strasznie cierpią w dzisiejszych czasach. Tysiącom brakuje podstawowych dóbr, setki tysięcy nie są w stanie zaspokoić najzwyklejszych potrzeb…
– Czy nie ma więzień? – zapytał Scrooge.
– Niestety, jest ich bardzo wiele! – odparł kret, odkładając na bok pióro.
– A przytułki i domy pracy, czy te instytucje przestały istnieć? – zapytał znów Scrooge.
– I one, oczywiście, istnieją – odpowiedział opos – chociaż pragnąłbym, żeby nie były potrzebne.
– A zatem wszystkie te instytucje są czynne? – w dalszym ciągu dopytywał Scrooge.
– Działają bez spoczynku – brzmiała odpowiedź.
– Chwała Bogu! Przez pańskie żądanie i to, co pan na wstępie powiedział, obawiałem się, że coś wstrzymało ich użyteczną działalność – odparł Scrooge. – Bardzo mnie cieszy, że tak nie jest.
– Wspomniane instytucje, jak powszechnie wiadomo, mimo starań nie są w stanie po chrześcijańsku zaspokoić potrzeb ani duchowych, ani cielesnych wielkich mas nędzarzy, więc przychodzimy im z pomocą, zbierając datki, by zapewnić posiłek i ogrzanie mieszkań chociaż najbiedniejszym. W święta bieda najbardziej daje się we znaki, a dostatek najbardziej cieszy. Na jaką sumę mam pana zapisać?
– Proszę mnie wcale nie zapisywać – odpowiedział Scrooge.
– Rozumiem, życzy pan sobie pozostać anonimowym ofiarodawcą.
– Życzę sobie, aby mnie zostawiono w spokoju – rzekł Scrooge. – Skoro mnie panowie pytacie o moje życzenia, oto jest odpowiedź. Nie ma dla mnie nic rados-
nego w świętach Bożego Narodzenia i nie stać mnie na to, abym przyczyniał się do radości próżniaków. Wspieram instytucje, o których wspomniałem. Wystarczająco dużo mnie one kosztują, niech więc tam udadzą się ci, którym nie jest dobrze we własnych domach.
– Wielu nie może się tam dostać, a wielu wolałoby raczej umrzeć, niż się tam znaleźć – zauważył jałmużnik.
– Skoro wielu wolałoby raczej umrzeć – odparł Scrooge – niechże to uczynią i tym sposobem zmniejszą nadmiar istnień. Zresztą, proszę wybaczyć, ja się na tych sprawach nie znam i w ogóle mało mnie one obchodzą.
– Mógłby się pan z nimi zapoznać.
– Ani myślę, to nie mój interes. Wystarczy, jeżeli każdy zna i rozumie swoje własne sprawy i nie miesza się do cudzych. Moje sprawy pochłaniają mnie całkowicie. Żegnam szanownych panów.
Widząc, że nic nie wskórają, kwestorzy wzruszyli tylko ramionami i wyszli. Scrooge zaś zabrał się do pracy, myśląc o sobie lepiej niż zazwyczaj i będąc w znacznie lepszym niż zwykle humorze.
Tymczasem mgła i ciemność tak zgęstniały, że na ulicach młodzi z pozapalanymi latarniami oferowali się iść przed końmi ciągnącymi powozy, by prowadzić je po właściwej drodze. Wiekowa wieża kościoła, z której gotyckiego okna zawsze ukradkiem spoglądał na Scrooge’a stary, gburowaty dzwon, zniknęła i ów dzwon wybijał godziny oraz kwadranse wśród mgły z tak silnymi wibracjami, jak gdyby mu zęby szczękały z zimna. Mróz bowiem z każdą niemal chwilą się wzmagał. Na rogu głównej ulicy robotnicy naprawiający rury gazowe rozpalili wielkie ognisko, wokół którego zebrała się gromadka młodych i starych zwierząt w łachmanach. Grzały one swoje skostniałe łapy i mrużyły oczy, rozkoszując się przyjemnym ciepłem. Na sklepowych wystawach gałązki i jagody ostrokrzewu prażyły się w cieple lamp, które oświecały też blade twarze przechodniów. Piekarnie i sklepy pourządzały imponujące widowiska – aż trudno było uwierzyć, że miały cokolwiek wspólnego ze zwyczajnym targowaniem się i sprzedażą. Burmistrz-płaz w swoim wspaniałym pałacu wydawał rozkazy pięćdziesięciu kucharzom i piwniczym, aby przyszykowali stół świąteczny, jak na dom burmistrza przystało. Nawet nędzny krawiec-sorek przygotowywał na swoim poddaszu jutrzejszy pudding, podczas gdy jego żona z dzieckiem poszła kupić serowy krążek.
Mgła i mrok gęstniały coraz bardziej. Zimno przejmowało do kości. Pewien młody właściciel małego, chudego nosa, nadgryzanego i chrupanego przez wygłodniałe zimno, tak jak psy chrupią kości, pochylił się przy dziurce od klucza w drzwiach wejściowych do kantoru Scrooge’a, aby szanownego przedstawiciela firmy uraczyć kolędą, lecz zaledwie zdążył wyśpiewać pierwsze słowa: „Niech ci Bóg błogosławi, dobry panie! Niech ci nic nie zmąci radości…”, Scrooge pochwycił linijkę z taką energią i tak groźnym ruchem, że śpiewak uciekł przerażony, ową dziurkę od klucza wystawiając na mgłę i nawet bardziej w tej sytuacji odpowiedni mróz.
Wreszcie nadeszła godzina zamknięcia kantoru. Scrooge z niechęcią opuścił swój stołek i w milczeniu dał znak pomocnikowi, który natychmiast zgasił świecę i włożył kapelusz na głowę.
– Jak sądzę, życzy pan sobie być wolny przez cały jutrzejszy dzień? – zapytał Scrooge.
– Jeśli uważa pan to za właściwe…
– Wcale nie uważam tego za właściwe – odparł Scrooge. – Ani uczciwe. Jestem pewny, że gdybym potrącił panu z pensji należność za ten dzień, poczułby się pan pokrzywdzony?
Pomocnik uśmiechnął się łagodnie.
– A jednak – ciągnął Scrooge – nawet nie pomyśli pan o tym, że ja mogę się czuć pokrzywdzony, płacąc panu całkowite wynagrodzenie za dzień świąteczny.
Pomocnik zauważył lękliwie, że święto Bożego Narodzenia przypada raz do roku.
– Liche to usprawiedliwienie okradania kieszeni swojego pracodawcy każdego dwudziestego piątego grudnia – zrzędził Scrooge, zapinając palto aż pod brodę. – Ale oczywiście musi pan mieć cały dzień wolny. Proszę przyjść do pracy wcześniej następnego ranka!
Pomocnik przyrzekł zastosować się do tego żądania, a Scrooge wyszedł, wciąż mrucząc gderliwie. Kantor został zamknięty w mgnieniu oka i pomocnik, otuliwszy szyję białym szalikiem, którego końce zwieszały mu się poniżej pasa (biedak nie miał palta…), wesoło wybiegł na ulicę. Chcąc uczcić wieczór wigilijny, przejechał się ze dwadzieścia razy po oblodzonej ulicy, będąc ostatnim w szeregu chętnych na bezpłatną ślizgawkę, a następnie popędził do domu tak szybko, jak mógł, aby się jeszcze zabawić z dziećmi w chowanego.
