Thomas Merton, W stronę jedności. Dzienniki i pisma z Alaski, przeł. A. Wojtasik, P. Ducher
Życie, które jednoczy
Konferencja wygłoszona w dniu skupienia dla sióstr z Providence Hospital w Anchorage na Alasce.
Określenie „wspólnota kontemplacyjna” wydaje mi się niezadowalające między innymi dlatego, że we wspólnotach monastycznych – to jest: grupach ludzi, którzy zebrali się razem w Chrystusie i wiodą życie zgodnie z regułą zakonną – nie każdy musi być w ścisłym sensie kontemplatykiem. U niektórych członków takich wspólnot słowo „kontemplacja” budzi niepokój, zwłaszcza gdy wypowiada się je zbyt głośno i stanowczo. Ludzie ci mogą być kontemplatykami na swój prosty sposób, lecz odżegnują się od tego miana, sądzą bowiem, że oznacza ono coś znacznie bardziej skomplikowanego. Słowo „kontemplatyk” kojarzy im się wizjami i stanami duchowej ekstazy. Coś w nich buntuje się przeciwko takiemu rozumieniu tego terminu – i bardzo słusznie. Nam też zupełnie nie o to chodzi, gdy mówimy o kontemplacji. Kontemplacja to tak naprawdę otwarcie się na Boga w każdej chwili – i głęboki spokój, będący rezultatem tego otwarcia. „Doświadczanie tajemnic Chrystusa” oznacza po prostu uświadomienie sobie w samej głębi naszego bytu, że Bóg wybrał nas i umiłował na całą wieczność, że naprawdę jesteśmy Jego dziećmi i naprawdę łączy nas z Nim osobista więź – słowem, uświadomienie sobie rzeczywistej obecności Boga w naszym życiu. Jest to tak proste, że nie ma potrzeby robić wokół tego zamieszania.
Jeszcze gorzej, gdy używa się słowa „mistyk”. Termin ten wywołuje ogromną konsternację. Szczególnie my, jako osoby powołane do życia kontemplacyjnego, powinniśmy wiedzieć, czym naprawdę jest mistyka i kim są mistycy. Zarazem musimy być bardzo ostrożni, mówiąc o mistyce w naszych monastycznych wspólnotach. Czasem roztropniej jest o tym nie wspominać. Choć to prawda, że we wspólnotach kontemplacyjnych można spotkać mistyków, często jest lepiej, jeśli oni sami tego nie wiedzą, ponieważ prawdziwa mistyka jest czymś bardzo prostym – i taka powinna pozostać. Najgorsze, co może przytrafić się takiej osobie, to gdy uzna się za mistyka, bo tak ją nazwał spowiednik w konfesjonale. To nie tylko bezużyteczne, lecz wręcz szkodliwe, bo oznacza, że ktoś taki traktuje swoją jaźń jak przedmiot. Tymczasem – chcę to podkreślić – istotą modlitwy kontemplacyjnej jest zniesienie podziału na podmiot i przedmiot. Nie patrzymy na Boga jak na przedmiot, ani nie patrzymy na siebie – nie jesteśmy już zainteresowani sobą. O to w tym chodzi. Musimy o tym pamiętać i odważnie się z tym zmierzyć.
To przykre, że tak wiele jest wspólnot kontemplacyjnych i monastycznych, w których nikt nie ośmiela się omawiać tych kwestii, a wręcz przyznać, że istnieją. Spycha się tam wszystko w inne wymiary życia, podczas gdy to właśnie jest prawdziwy wymiar życia, prawdziwie kontemplacyjny i modlitewny.
Istnieje bardziej praktyczne podejście do prawdziwego celu naszego życia. Możemy podsumować to na wiele różnych sposobów i radziłbym, aby czasem dla samych siebie dokonywać takich podsumowań – usiąść i pomyśleć, jak można by określić prawdziwy cel naszego życia. Jakiego słowa użyć, gdyby miało to być tylko jedno słowo? Podejrzewam, że większość z nas odpowiedziałby: „miłość” albo: „unia z Bogiem”. Jednym z najstarszych i najbardziej tradycyjnych wyrażeń jest słowo unitas – jedność. Życie kontemplacyjne i życie monastyczne „jednoczy”, zarówno w kategoriach wspólnoty (jedność osób we wspólnocie), jak i jednostki – jedność we mnie, scalenie i uproszczenie całego mojego osobistego bytu, zjednoczenie całego mojego serca i dążeń z tym „jedynym, co konieczne”, to jest miłością Boga.
Istnieje jeszcze inny aspekt tego zjednoczenia. Poznałem pewnego psychoanalityka, muzułmanina z Iranu*, który bardzo interesuje się mistyką perską. W świecie islamskim, nie tylko zresztą w Persji, spotkać można wielu wspaniałych mistyków, zwanych sufi. (Dosłownie nazwa ta oznacza „noszący wełnianą odzież”). Chrześcijański monastycyzm mógł mieć pewien wpływ na mistykę suficką, jednak sufi, w odróżnieniu od mnichów chrześcijańskich, nie izolowali się, lecz żyli „w świecie”, w małych nieformalnych wspólnotach. Nie mieszkali razem, a jedynie zbierali się na spotkania. Ta droga życia nadal praktykowana jest w pewnych rejonach Azji. Mam nadzieję, że uda mi się odwiedzić jedną z takich wspólnot podczas mojego pobytu w Indonezji. Żyje tam pewien człowiek, znany jako bardzo ważny prawnik w jednym z indonezyjskich miast, a w istocie przywódca wspólnoty mistycznej, w której kładzie się bardzo duży nacisk medytację. Uczestnicy tej grupy twierdzą, że modląc się i medytując, spełniają istotną misję dla swego kraju. Byłoby wspaniale, gdyby i u nas znaleźli się świeccy ludzie o tego rodzaju przekonaniach, zainteresowani medytacją.
Mój perski przyjaciel jest autorem książki na temat psychoanalizy. Zawarł w niej pogląd, że powinniśmy starać się pojmować psychoanalizę w kategoriach rozwoju człowieka. Twierdzi on, że zamiast ukierunkowywać ją na wydobywanie ludzi z kłopotu i „równanie” ich z resztą społeczeństwa, powinniśmy ją wykorzystać jako narzędzie służące prowadzeniu ludzi ku najwyższej doskonałości. Następnie omawia mistykę suficką. Jej cel określa jako ostateczną integrację, ostateczne zjednoczenie, w którym człowiek staje się w pełni i całkowicie sobą – tym, kim jest w intencji swego Stwórcy – czyli pełnym oddania wielbicielem. Istotą sufizmu jest bardzo silny nacisk na miłość Boga, a suficcy mistycy są autorami wielu pięknych lirycznych pieśni poświęconych tej miłości i jedności duszy z Bogiem. Gdy zatem mój perski przyjaciel pisze o „ostatecznej integracji”, twierdzi, że prawdziwa dojrzałość oznacza podążanie ścieżką mistyka. Oto do czego człowiek został stworzony. Trzeba przyznać, że to dość niezwykła koncepcja. Niewielu amerykańskich psychoanalityków głosi podobne opinie, chociaż trzeba przyznać, że spore grono psychologów interesuje się mistyką. Zwłaszcza na uniwersytetach psychologowie i psychoanalitycy studiują mistykę, często wykazując większe zainteresowanie tym tematem niż teolodzy. Teolodzy tymczasem toczą między sobą spory, zajmując się kontrowersyjnymi ideami, które tak naprawdę nie dotykają głęboko człowieczego serca.
Niektórzy psychoanalitycy mówią o konieczności tak zwanych „doświadczeń szczytowych”. Oznacza to, że dla pełnego zdrowia i rozwoju istoty ludzkiej konieczne jest wykraczanie czasem poza normalną jaźń, stanie się czymś więcej – lub, jak to mówią dziś dzieciaki, „dostrojenie się”*. Konieczne jest odczuwanie prawdziwego entuzjazmu i radości w związku z czymś tylko z powodu jego istnienia – a nie dlatego, że jest to dla nas korzystne. Ostatecznie oznacza to, oczywiście, odczuwanie pełni szczęścia z powodu istnienia Boga. Czasami mogą nas poruszyć proste prawdy, które są dla nas zwykle abstrakcyjne. „Jezus żyje” – mówimy sobie. „On jest żywy” – i niekiedy naprawdę podnosi nas to na duchu. Nie możemy doświadczać tego nieustannie. Czasem te prawdy przemawiają do nas z wielką mocą, a innym razem wcale – co też jest normalne.
Mój perski przyjaciel uznawał takie doświadczenia szczytowe w sferze religijnej za bardzo dobre. Ludzie, którzy funkcjonują poza zorganizowaną religią, przyglądają się nam i mówią: „Oni tylko chodzą do kościoła; to wyłącznie rutyna. O co chodzi z tą ich religią? Czemu nic ich nie rusza?”. Obecnie, w rzeczy samej, staramy się nadać naszej religijności więcej życia, a nie, jak w przeszłości, zachowywać wszystko dla siebie. Emanuje z nas większa radość – i bardzo dobrze. Oto właśnie idea ostatecznej integracji czy ostatecznego zjednoczenia osoby w miłości – to miłość pozwala nam wyjść poza nasze własne ograniczenia. Ktoś, kto nie jest w pełni zintegrowany, nie może być w pełni sobą. Musi powstrzymywać się, aby dopasowywać się do tego, co robią lub myślą wszyscy inni. Jeśli taka osoba ma jakieś duchowe wglądy, których inni zdają się nie cenić – rezygnuje z nich. Nie może sobie pozwolić na to, by w ten sposób czuć lub myśleć – musi je tłumić do zwykłego poziomu. Może to naprawdę ograniczać. Powinniśmy móc czasami pozwolić sobie na jakieś całkowicie osobiste doświadczenie czegoś, co dotyka nas bardzo głęboko. Powinniśmy pomagać sobie nawzajem to realizować. Celem monastycznego życia jest stworzenie atmosfery, w której ludzie będą czuć się wolni, by wyrażać swoją radość – w granicach rozsądku. Tym, czego tak naprawdę szukamy, jest owa ostateczna integracja i zjednoczenie człowieka w miłości. Innymi słowy, we wspólnocie monastycznej lub kontemplacyjnej niezwykli ludzie powinni mieć możliwość rozwoju. Oczywiście, może to nastręczać trudności, bowiem ktoś, kto myśli o sobie jako niezwykłym człowieku, jest prawdopodobnie ekscentrykiem. Mam na myśli raczej tych niezwykle dobrych, niezwykle rozwiniętych ludzi, którzy nie wiedzą, że tacy są lub nie dbają o to szczególnie – po prostu nie są zainteresowani sobą. Oto prawdziwe uzasadnienie życia kontemplacyjnego.
W Gethsemani żył pewien starszy wiekiem zakonnik, ojciec Stephen, którego uważano za dziwaka – w każdej wspólnocie można napotkać tego typu ludzi. Tak naprawdę był świętym. Zmarł piękną śmiercią, a gdy odszedł, wszyscy uświadomiliśmy sobie, jak bardzo go kochaliśmy i podziwialiśmy, choć przez całe życie nieustannie robił coś na opak. Obsesją ojca Stephena było ogrodnictwo, lecz przez długi czas opat wyznaczał mu zadania z wszelkich innych dziedzin. Robienie tego, co się lubi, uznawano za samowolę. Jednak nic nie mogło powstrzymać ojca Stephena przed zajmowaniem się ogrodem. Choć zakazano mu tego, on i tak potajemnie sadził niewielkie roślinki. W końcu stary opat zmarł, a nowy zrozumiał w lot, że niesforny mnich i tak nie będzie się zajmował niczym innym, tak więc oficjalnie przydzielił mu stanowisko ogrodnika. Odtąd ojciec Stephen pielił grządki od rana do nocy, nigdy nie zjawiał się na nabożeństwa ani gdziekolwiek – po prostu kopał w ogrodzie. Wkładał w to całe swoje życie; wszyscy skrycie podśmiewali się z niego. Potrafił jednak robić rzeczy piękne i niezwykłe – na przykład, gdy do kogoś przyjeżdżali z wizytą rodzice, w krzakach rozlegał się głośny szelest, jakby przedzierał się przez nie łoś, po czym nagle z gąszczy wynurzał się ojciec Stephen, spiesząc z wielkim bukietem kwiatów.
Przed trzema laty, w dniu świętego Franciszka, ojciec Stephen wracał ze swego ogrodu w porze obiadu. Po drodze zajrzał jeszcze do innego, niewielkiego ogródka, gdzie usiadł pod drzewem, nieopodal posągu Matki Bożej. Któryś z zakonników przechodził obok, a ojciec Stephen podniósł wzrok, pomachał do niego, po czym położył się i zmarł. Następnego dnia, gdy go chowaliśmy, ptaki śpiewały, słońce świeciło jasno i wszyscy mieli wrażenie, jakby cała przyroda przyszła na jego pogrzeb. Ojciec Stephen nie musiał być niezwykły w ten sposób; tak to po prostu wyszło. Jego rozwój w pewnym sensie został zachwiany, skierowany w jeden śmieszny wąski kanał. Prawdziwym sensem naszego życia jest rozwinąć się w ludzi, którzy naprawdę kochają Boga i promieniują miłością – nie w tym sensie, że są szczególnie emocjonalni, lecz że po prostu wypełnia ich miłość i podtrzymują płomień miłości w świecie. Aby to osiągnąć, musimy być w pełni zintegrowani, musimy być w pełni sobą.
Chciałbym zwrócić waszą uwagę książkę Martina Bubera Droga człowieka według nauczania chasydów*. Autor przedstawia w niej kilka opowieści o żydowskich mistykach, które opatruje prostymi komentarzami. Oto jedna z tych historii:
Jeden z chasydów Jasnowidza z Lublina pościł pewnego razu od soboty do soboty. W piątek po południu zaczął odczuwać palące pragnienie i zdawało mu się, że za chwilę umrze. Zobaczył studnię, podszedł do niej i nachylił się, żeby zaczerpnąć wody. Ale natychmiast uświadomił sobie, że pozostała mu jeszcze tylko jedna godzina, że omal nie zniszczył wysiłku całego tygodnia. Nie napił się więc, tylko odszedł od studni. Wtedy ogarnęło go uczucie dumy, że przeszedł zwycięsko tę trudną próbę. Gdy jednak zdał sobie z tego sprawę, rzekł w duchu: „Lepiej bym się napił, niźliby moje serce miało ulec pysze”. Zawrócił więc do studni, lecz gdy już się pochylał, by zaczerpnąć wody, poczuł, że pragnienie znikło. Gdy rozpoczął się szabat, wszedł do domu nauczyciela. Ledwie przekroczył próg, rabbi zawołał do niego: „Łatanina!”.
Innymi słowy, mistrz, który dzięki nadprzyrodzonym mocom wiedział, co się działo, uznał wysiłki swego ucznia za marne dzieło.
Buber komentuje to następująco: „Kiedy w młodości po raz pierwszy usłyszałem tę historię, uderzyła mnie surowość, z jaką mistrz potraktował swego pilnego ucznia. Biedak nie szczędził największych wysiłków dla dokonania trudnego dzieła ascetycznego. Kusiło go, by złamać post, ale odepchnął pokusę – i oto jedyną nagrodą po tych wszystkich przejściach są wyrazy dezaprobaty ze strony nauczyciela”. W dalszej części swoich rozważań Buber stawia interesującą i użyteczną tezę: większość z naszych wysiłków to łatanina. Udaje nam się osiągnąć zamierzony cel, lecz czynimy to w sposób chwiejny, daleki od ostatecznej integracji. Tego rodzaju działania dowodzą naszej niedojrzałości duchowej. Człowiek scalony tworzy dzieła „z jednej sztuki materiału”, a nie „łataninę”. Buber powiada, że to scalenie musi nastąpić zanim człowiek podejmie się jakiegoś zadania. Zbyt często zadowalamy się łataniną, aby radzić sobie w życiu. Niech i tak będzie. Stać nas jednak na więcej. Możemy się scalić, zintegrować; nie jesteśmy bezradni, nawet jeśli często mamy uczucie, że potrafimy jedynie radzić sobie jako tako.
Buber wspomina o ludziach, którzy mają „duszę podzieloną, skomplikowaną, pełną sprzeczności” – o czym mógłbym wam wiele opowiedzieć, ponieważ ten opis bardzo dobrze pasuje do mnie. Ciężko jest żyć z takim charakterem, lecz doświadcza tego wielu z nas i nie należy z tego powodu czuć się potępionym, ani sądzić, że z naszą rozdartą i pełną sprzeczności duszą jesteśmy bezradni. Buber powiada, że jądro ludzkiej duszy, boska siła ukryta w jej głębinach, może na nią wpłynąć, zmienić ją, związać przeciwstawne siły, skupić różnicujące elementy – doprowadzić do jej scalenia. Nie ma wątpliwości, że owa siła w głębi naszych dusz może działać, jeśli tylko pozwolimy jej na to.
Jeśli naprawdę pragniemy być święci w pełnym znaczeniu tego słowa, musimy pozwolić owej Bożej mocy, aby w nas działała i uczyniła z nas „jedną sztukę materiału”. Tymczasem wcale tak nie postępujemy, a wręcz uchylamy się od tego na rozmaite sposoby. To wykręcanie się jest niemal powszechnie przyjętą postawą. Jeśli dajemy sobie radę – to świetnie. Nie grzeszymy, a zatem musimy być cnotliwi; jest to powód do radości. Nie, to jest możliwe i w swych sercach wiemy, że to powinno być możliwe i chcemy, żeby to było możliwe, lecz dzieje się to poprzez Bożą moc, nie naszą. Boimy się uwierzyć, że ta moc jest w nas. Jeśli jednak przyznamy, że ta Boża moc jest obecna w naszych duszach, nie oznacza to, że automatycznie będzie się oczekiwać od nas jakiś nadludzko trudnych czynów. Po prostu musimy przekroczyć siebie – wyjść poza nasz obecny poziom. Zbyt często zadowala nas utrzymywanie pewnego skromnego poziomu – i nie przekraczanie go nigdy. Lecz nasze życie domaga się przełomów. Nie codziennie, nie co tydzień, nawet nie co miesiąc; jednak od czasu do czasu jest konieczne, aby wyjść poza to, w czym tkwimy. Musimy wzmacniać wszystko, co zrobiliśmy, i przeforsowywać to, a wtedy odkryjemy, że wyszliśmy z lasu na polanę i podążamy całkiem nowym szlakiem.
To kwestia bardzo istotna dla każdego z nas. Zjednoczenie jest konieczne i Bóg popycha nas do tego, gdy zamierza poprosić nas o dokonanie czegoś niezwykłego. Buber mówi, że to scalenie musi nastąpić, zanim człowiek podejmie się jakiegoś niecodziennego zadania. Tylko ze scaloną duszą będzie w stanie wykonać rzecz tak, że nie wyjdzie z tego „łatanina”, lecz dzieło „z jednej sztuki materiału”. A zatem nasze problemy często biorą się stąd, że angażujemy się w coś, co nas przerasta. Rezultatem musi być „łatanina”, ponieważ nie jesteśmy gotowi, aby wykonać to zadanie. Jednak z drugiej strony, gdy cała rzecz jest w ręku Boga, On spaja ze sobą wszystkie elementy. Często dzieje się tak, że gdy mamy przystąpić do szczególnie trudnego zadania, chorujemy. Gdy wstępowałem do Gethsemani, dopadło mnie najgorsze przeziębienie w życiu. Nie byłem w stanie myśleć o niczym innym, jak tylko o walce z chorobą. Do czasu, gdy ją pokonałem, byłem już przystosowany do opactwa. Po prostu nabrałem sił na tyle, by chodzić do chóru i z powrotem, do pracy i z powrotem. Bóg często zsyła nam chorobę w kluczowym momencie życia, aby po prostu zmusić nas do scalenia się. Musimy skupić się na wyzdrowieniu i zapominamy o wszystkim innym, a następnie, gdy odzyskujemy zdrowie, nagle odkrywamy, że wszystko inne samo odpadło. Tak więc Bóg oddziałuje na nas w ten sposób. Gdy obawiamy się, że to, co nadchodzi, będzie przerastać nasze możliwości, próbujemy tego uniknąć. Uciekamy dokładnie przed tym, czego używa Bóg, aby nas scalić. Być może czeka nas niełatwe zadanie – coś, co będzie wymagać od nas wszystkiego. Może naprawdę będziemy musieli zadać sobie trud zmierzenia się z tym. Jeśli jednak podejmujemy wysiłek, wychodzimy z niego więksi niż przedtem, bardziej rozwinięci, bardziej gotowi na nowe wyzwania. Buber podkreśla, że jedności duszy nie można osiągnąć w trakcie pracy. Jeśli angażujemy się wielkie dzieło, a nie jesteśmy scaleni, wyjdzie nam „łatanina”.
Zdaniem Bubera, nie wolno nam zakładać, że jedność duszy można osiągnąć za pomocą ascezy. To niemożliwe. Samo postanowienie, aby pojąć się trudnego zadania, a następnie wykonanie go, nie może obronić duszy przez jej własnymi sprzecznościami. To coś znacznie głębszego. Coś, czego musi dokonać Bóg. Nie powinniśmy pokładać nadziei w tym, że sprawi to asceza. Buber zaznacza, że jedność duszy nigdy nie jest ostateczna. Zawsze możliwe jest większe scalenie. Za każdym razem, gdy wykonujemy coś ze scaloną duszą, rozwijamy się. To rodzaj kapitału, odkładanego w banku na przyszłość. Następnym razem wyjdzie nam lepiej. Buber mówi, że każde zadanie wykonane z jednolitą duszą działa na rzecz nowej, jeszcze pełniejszej unifikacji, i prowadzi ku jedności bardziej stabilnej niż poprzednia. W taki sposób człowiek osiąga wreszcie stan, w którym może polegać na swojej duszy i ufać jej.