Człowiek lodu – Marek Kamiński
W ciągu jednego roku dotarł na oba bieguny Ziemi. Dotąd nie udało się to nikomu. Najpierw wiosną 1995 roku wraz z Wojtkiem Moskalem zdobył biegun północny, a w grudniu — południowy. Nie wspierany przez nikogo, samotnie, bez psów i sań motorowych, a nawet bez nadajnika radiowego.
Własnym ciałem ciągnął plastikową łódkę ze 120 kilogramowym ładunkiem przez prawie 1400 kilometrów lodowej przestrzeni. — Czułem ten kawałek świata wszystkimi zmysłami. Patrzyłem w niebo, ziemię, śnieg i chmury, czułem wiatr smagający po twarzy i lód pod stopami…
Trwającą 53 dni wyprawę rozpoczął na Wyspie Berknera na Morzu Weddella. Przypiął do nóg narty, na ramiona założył uprząż i po chrzęszczącej śnieżnej powłoce ruszył prosto w słońce. Wiatr się wzmagał, spychał sanie, palił policzki i usta, przenikał całe ciało. — Biegun wydawał się abstrakcyjnym celem, odległym punktem zagubionym w kosmosie — opowiada Marek. Kierunek marszu wyznaczała busola, słońce, chmury i cień. Każdy dzień miał ten sam rytm: rozbijanie i zwijanie namiotu, gotowanie, jedzenie, czytanie książek, naprawianie rzeczy.
— Lód pod nartami pękał z donośnym trzaskiem, ziemia się zapadała i wydawało się, że za chwilę wszystko runie — opisuje dwunasty dzień marszu, jeszcze na Wyspie Berknera. — Pogarszała się widoczność. Wokół rozpościerała się tylko jednolita biel mleka, pozbawiona jakichkolwiek szczegółów.
Dziennie pokonywał niemal 25 kilometrów. Na nogach pojawiły się pęcherze, palce u prawej stopy były odmrożone, a jeden nawet zaczął ropieć. Wargi boleśnie popękały i sączyła się z nich krew, coraz bardziej doskwierało zmęczenie i coraz częściej miał kłopoty z trawieniem. — Niekiedy, budząc się obolały, miałem pokusę, by choć jeden dzień odpocząć — nie chciał jednak zawieść tych wszystkich, którzy w niego uwierzyli. Maszerował więc twardo, póki starczało sił i jedzenia.
Najtrudniejszym dniem okazał się 13 grudnia. W nocy rozszalała się wichura, przy śniadaniu Kamiński głęboko przeciął palec, wydmy osiągnęły niemal dwa metry wysokości, a wieczorem zaciął się suwak od namiotu. — Zastrugi polarnej pustyni są zmorą polarników. Nie da się ich ominąć, na każdą trzeba się wspiąć, przeciągnąć sanie, a potem uważać, by zjeżdżając, nie zgruchotały goleni.
Ostatniego dnia marszu wstał wcześniej niż zwykle. Miał do pokonania 40 kilometrów. — Wsłuchiwałem się w wichurę, wpatrywałem w biel. To była ostatnia chwila przed powrotem do cywilizacji — wspomina, jak po piętnastu godzinach wędrówki z oddali wyłoniły się maszty i kopuła naukowej stacji amerykańskiej Amundsena–Scotta. Zatrzymał sanie, rozstawił namiot, a linkę zaczepił o słupek oznaczający oś Ziemi.
PIERWSZA WYPRAWA Z JASIEM MELĄ
Z dziennika Jasia Meli
24 kwietnia 2004 roku, godz. 20.00
„Dziś według planu powinniśmy dojść do bieguna. Nad ranem nie było to jeszcze takie pewne, bo zostało nam do przejścia 9,5 kilometra. Po wczorajszym wyczynie, gdy przeszliśmy 13 kilometrów, nasze szanse są jednak dużo większe. Wspólnymi siłami damy radę. (…) Wybraliśmy się w drogę, teren bardzo nam sprzyjał. Wydawało się, jakby biegun zapraszał nas do siebie, jakby ustąpił w tej walce. Wiatr wiał w plecy, słońce bardzo nas oślepiało, na niebie nie było ani jednej chmury — było pięknie i w miarę ciepło. Po pierwszych dwóch godzinach przeszliśmy pięć kilometrów. Byliśmy prawie pewni, że dojdziemy. Teren był zupełnie płaski, co jakiś czas pojawiała się jakaś mniejsza szczelina.
Dokładnie o godzinie 16.16 polskiego czasu doszliśmy na biegun północny! Nie wygląda niezwykle, jest tylko trochę bardziej płasko niż wszędzie indziej. A biegun północny wypadł dziś na jednej małej zaspie, jakich jest miliony na biegunie, tu w Arktyce. Na początku zdziwienie, że tyle męczyliśmy się, narażaliśmy życie po to, aby dojść do takiej małej zaspy. Po chwili poczułem się dużo lepiej. Serce zaczęło mi spokojnie bić, wiedziałem, że już do niczego nie musimy się spieszyć”.